Za górami, za lasami,
na południu, hen daleko,
gdzie fal morskich drży aksamit,
gród Laurentum stał nad rzeką.
Był stolicą państwa Lacjum
i siedzibą bogów świętą.
Dużo gajów i pałaców
znajdowało się w Laurentum.
A w pałacu zaś, na tronie
siedział władca, a w koronie
perły blask rzucały perłom.
Klejnotami lśniło berło.
Król ten był całemu światu
znany z bogactw i przepychu.
Ojcem jego był bóg Saturn.
Król miał śliczne imię Pikus.
Był przepiękny jak sam bożek
w różnobarwnym swym ubiorze.
Więc kochały go rówieśne
nimfy górskie oraz leśne.

A w pałacu – w stu komnatach
tysiąc sług w jedwabnych szatach
służy gościom przy biesiadzie,
którą Pikus dziś wystawia.
Sto zabito owiec w stadzie.
Lud pięć ton ryb nawyławiał.
Złoty miód i białe wino
z dzbanów do kielichów płyną.
Za stołami gości mrowie.
Siedzą możni i królowie,
monarchowie, heroldowie,
i żołnierze, i wodzowie …
Patrzą twarze bóstw i królów
z monumentów w vestibulum.
Oni tu rządzili ongiś.
Dzisiaj tylko ich posągi
na Pikusa, na włodarza
patrzą, jak ich cześć pomnaża …
Tutaj bogom w świętej dani
na ołtarzu płonie ogień.
Tu westalki i kapłani
odbywają modły mnogie.
Oderwane statków dzioby
i zdobyte w bitwach wozy
stoją tutaj dla ozdoby.
Włócznie, hełmy i powrozy,
i puklerze, i topory –
– wszystko to jest świadkiem zwycięstw,
jakie Lacjum do tej pory
odnosiło znakomite.
Jeszcze inne były łupy,
które kryły skarbca cele –
złota, srebra spore kupy
i klejnotów kufrów wiele.

Oj, nie zawsze dzielny Pikus
siedział strojny na swym tronie
lub w bitewnym, zbrojnym szyku
wrogom swoim stawiał skronie.
Często w ciszy, bez hałasu,
wziąwszy strzały i łuk krzywy,
biegł do gaju, boru, lasu,
bo od dziecka był myśliwym.
Wielką miłość miał do koni.
Z przyjaciółmi nieraz gonił
w górach, lesie lub na błoniu –
koń przy koniu, koń przy koniu.
Pikus kochał tak zwierzęta,
że nie zawsze do nich strzelał,
bo od dziecka zapamiętał,
żeby mieć w nich przyjaciela.
Lecz bywało, że drapieżnik –
wielogłowy smok potężny
chciał Pikusa zajść znienacka,
wtedy Pikus się nie cackał.
Z łuku kilka strzał wypuszczał,
rzucał dzidy i topory.
Trzęsła się ze strachu puszcza,
uciekały z niej potwory.
Oj, tych różnych, strasznych stworów
żyło w Lacjum, hen, bez liku,
do wyboru, do koloru,
które znał od dziecka Pikus.

Raz nasz dzielny król – myśliwy
przeogromnie się zadziwił,
gdy zobaczył postać smukłą,
gdy usłyszał głos jej piękny.
Ze wzruszenia na mchu ukląkł.
zadziwiony i przelękły.
– Ktoś ty? – rzekł doń król z pokorą.
Skąd twe pieśni tak kochane?
– Jam śpiewaczką tego boru!
– Jak na imię masz?
– Ja? Kanens!
– Skąd masz taką piękną postać
prawie boską, choć dziewczęcą?
– rzekł król Pikus, na mchu klęcząc.
– Ma uroda, to przyroda!
Moja pieśń, to ptaków pienie.
Chcesz być moim sługą? Zgoda!
Więc złóż zaraz przyrzeczenie.

Wrócił król do komnat swoich
i rozmyślał. – Czym uroił
w mojej bujnej wyobraźni
leśną nimfę – piękną Kanens?
Jeśli zechce żyć w przyjaźni,
to na zawsze jej zostanę
wiernym sługą, może mężem?
Może miłość mi przysięże
i zostanie tu królową?
Gdy tak pragnął sercem tego,
Kanens poślubiła jego.
Ich małżeństwo było rajem,
bo kochali się nawzajem.

Jak donosi baśń sprzed laty,
w zamku strojnym i bogatym,
gdzieś ukrytym w puszczy wielkiej,
żyła słynna czarodziejka.
Kirke – zwali ją mieszkańcy.
Bali się jej jak szarańczy.

Czarodziejka – śliczna Kirke –
oglądała raz przez chwilkę
króla jak gnał za zwierzęciem.
Wystarczyła chwilka mała
i się Kirke na nieszczęście
w pięknym królu zakochała.

Czarodziejką bardzo groźną
była owa piękna Kirke.
Tego w żabę, tego w koźlę
zamieniła, tego w wilka.
Myśl podjęła ona taką:
– Wyznam miłość Pikusowi,
gdy przybędzie na rumaku
na następne w lesie łowy.
Miała Kirke moc niezwykłą,
wielką władzę czarownika,
więc przybrała przedtem wygląd
ogromnego z kłami dzika.
Widzi Pikus – dzik jak krowa!
W brzuch rumaka piętą kopnął
i za dzikiem pocwałował.
– Oj, Pikusie, oj, pochopną
myśl podjąłeś, hej, czy słyszysz?
To był jakiś głos nieznany,
może jego towarzyszy,
którzy w cwał nie poszli za nim?
Może to głos leśnej ciszy,
może jego żony – Kanens?

Nagle co to? Co się dzieje?
Jakaś mgła okrywa knieje!
Dzik zamienia się w obłoczek,
a z obłoczka się wyłania
dziewczę hoże, tak urocze,
że po prostu król zbaraniał.
– Ktoś ty? – rzekł więc król do onej.
– Kirke! – moje brzmi przezwisko.
Proszę, pojmij mnie za żonę,
bo cię kocham nade wszystko!

Król z wrażenia jakby zasłabł,
bo się wsparł na konia biodrze.
Lecz się ocknął, włos pogłaskał
i dziewczynie śmiało odrzekł:
– Owszem, piękna jesteś, zjawo,
jak motylek nad murawą!
Coś z uroku masz kapłanek
i z urody bogiń trochę,
lecz ja mam już żonę – Kanens,
którą nade wszystko kocham.
Krzyczy Kirke w swej rozpaczy,
załamuje w gniewie ręce:
– Więcej Kanens nie zobaczysz,
ona cię nie ujrzy więcej!
Czuje król, jak jakieś czary
dzieją się lub oczy mamią.
Czuje lekkość. Nie do wiary!
Skrzydła mu się robią z ramion!
Wyrastają z płaszcza pióra.
Z nosa długi dziób wyrasta.
Zębów nie ma jak u raka.
Są pazury. Na pazurach
łuski lśnią jak na jaszczurach.
– Zamieniłam ciebie w ptaka –
krzyczy Kirke – no i basta!
Na pamiątkę żeś był królem
i człowiekiem i w ogóle…
masz, zostawiam ci kolory,
któreś nosił do tej pory:
purpurowo-zielonkawe,
czarno-białe, złoto-rdzawe,
ułożone w inne wzory.
A i nazwy ci nie zmieniam.
Pikus – imię twoje śliczne –
przejdzie na twe pokolenia,
które będą bardzo liczne
Nie masz hełmu, głowa goła,
szaty śmieszne – podkasane.
Zamieniłam cię w DZIĘCIOŁA.
Teraz wracaj do swej Kanens!

Chodzi Kanens, męża szuka.
Cisza, tylko dzięcioł puka.
Śpiewa Kanens piosnkę rzewną
wiosną, latem i w jesieni.
Słychać ją w ptaszęcej pieni.

A ja wierzę, że na pewno
ktoś dzięcioła znów przemieni
w króla Lacjum wspaniałego.
DBAJMY, BY DO TEGO CZASU
NIE ZNISZCZONO NASZYCH LASÓW,
KOLEŻANKO I KOLEGO!